Ile razy powinno się wciskać start?
Odpowiedź jest prosta – tyle, ile się da. To jest trudna i nieprzyswajalna prawda. Często próbuję z nią negocjować, bo przecież sytuacje w których budzę się rano, otwieram oczy, wciskam start, jadę, gdzie trzeba, robię swoje i wracam zdarzają się codziennie.
Einsteinowi przypisuje się pewną definicję, w myśl której głupotą jest robienie w kółko tego samego i oczekiwanie innych rezultatów swoich działań. Nie bardzo chce mi się wierzyć, że naukowiec z dorobkiem, wizjoner i pragmatyk mógłby ukuć takie coś. Jakby nigdy nie próbował nawlec nitki na igłę albo nie wędkował. Jakby nigdy nie używał młotka. Jakby nie wiedział, że iteracja stanowi podstawę większości zakończonych sukcesem procesów we wszystkich dziedzinach życia, które przychodzą mi w tej chwili do głowy.
Co więc jest nie tak? Dlaczego ledwie się tlę, a powtarzalność planu dnia, rozkładu tygodnia i następstwo pór roku sprawia, że tracę sens, zamiast go chwytać?
No bo ‘tyle, ile się da’, nie znaczy ‘tyle, żebyś się zarypał, chłopie’. I o tym nas w szkole nie uczą. To po pierwsze. A po drugie, gdy tracę pęd i wenę mówię sobie – odpuść, ale nie rezygnuj. Wrócisz, gdy będziesz gotów, gdy poczujesz wolę, gdy zrozumiesz, że jest sens. Bo może sensu nie ma? To po co wtedy wracać?
Pewne sprawy muszą się toczyć swoim własnym rytmem a ich znaczenie musi dojrzeć w mojej głowie. Perspektywa pomaga.
Jest tak, że nieliczni widzą więcej, innych napędza niezachwiana wiara we własne poczynania, jeszcze kolejni klaszczą nawet wbrew sobie kierując się strachem, czy hołdując swoim własnym celom. Na koniec dnia jednak wygrywają nie ci, którzy mieli rację, ale ci, którym chciało się więcej. Którzy zrobili, ile się dało. Nie leniuchowali, ale i nie przedobrzyli w swoich działaniach. Tak, by nazajutrz rano, gdy wstaną znów chciało im się chcieć.
To też jest kluczowe – ile się da to znaczy tyle, żeby nie musieć następnego dnia na nowo wymyślać punktu odbicia, tylko od razu wpaść w pęd, kierując się ku kolejnym celom.
I na Boga, należy się uwolnić od owego kruchego pragnienie spokoju, pasożyta, na którego chuchamy bardziej niż na to zasługuje. To przez niego, nie skorzy do walki, o ile ktoś bez sensu nie wdepnie w nasze podwórko, ogarniamy z za płotu coś, co dzieje się niedaleko i pozornie nas nie dotyczy. A tam rozpychają się bezczelni, butni, nauczeni tego, że mogą drzeć japę, bo niewielu obchodzi to, co oni mówią. Tak zdobywają krużganek za krużgankiem i zanim człowiek się obejrzy są już na sąsiedniej ulicy. Tuż obok.
Toż jasne, że gdy oni są w pędzie, a ja siedzę, to miną mnie i zedrą kalesony, a ja nawet nie będę wiedział który z onych to uczynił.
Trudno jest wcisnąć start. Ale gdy się tego nie zrobi, to potem będzie za późno. Na wszystko będzie za późno.
Dlatego wciskam. Kolejny raz.