Gdy byłem mały, miałem spory problem z odróżnieniem Adwentu od Wielkiego Postu. Oba te okresy były po prostu jednakowo smutne w siermiężnej Polsce lat 80-tych. Z punktu widzenia młodego chłopaka najważniejsza różnica polegała na tym, że Adwent poprzedzał Boże Narodzenie, a Wielki Post poprzedzał Wielkanoc. Poza tym wiadomo było, że jedno i drugie to czas wstrzemięźliwości i przygotowania. No i oczywiście – powtarzane do znudzenia na religii – że Adwent to czas radosny (co było trudno dostrzec wśród licznych blackoutów i nieprzerwanego kryzysu gospodarczego), a Wielki Post nie.

Gdybym chciał, gdybym miał taką potrzebę i ciekawość, to bez trudu dotknąłbym bardziej istotnych różnic między Adwentem i Wielkim Postem, ale jakoś zupełnie mnie to wtedy nie interesowało, tak jak nie interesowało zdecydowanej większości moich – nastoletnich wówczas – rówieśników.

A przecież wiara tamtych czasów wydawała się taka żywa. Świątynie były pełne, ludzie modlili się głośno, działalność okołokościelna kwitła, a uwieczniona na fotografiach i obrazach postać Świętego Jana Pawła II zdawała się błogosławić mieszkańców z co drugiego okna w mieście. Było to naprawdę cudownie usypiające, piękne złudzenie. I trwało ono sobie w najlepsze, a mająca prawie dwa tysiące lat spójna filozofia porządkująca świat właśnie dogorywała, tajemniczo niezdolna, by replikować się dalej, w następne pokolenia.

Młodzież lat 80-tych bowiem nie przesiąkła na wskroś chrześcijańską ideą. To w tym upatrywałbym przyczyn obecnie panującego wśród czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, takiego irytującego, lecz dominującego w przestrzeni publicznej dyskursu sprowadzającego Kościół do jakichś infantylnych haseł oscylujących wokół Bozi, tacy, pyzatego księdza dobrodzieja i „tych spraw” o których nawet myśleć to grzech.

Gdy słyszy się wykrzykiwane na ulicach hasła o tym od czego Kościół ma się odpieprzyć, gdy czyta się wynurzenia które są próbami zawstydzania chrześcijan (gdzie punktowane jest to co powinniśmy i czego nie powinniśmy robić), to aż westchnienie przelewa się przez duszę. I bynajmniej nie jest to błogosławione westchnienie. Zalatuje grzechem. Bo każdy mój odruch, który można ubrać w słowa „nie mam czasu ci tłumaczyć” oznacza lenistwo, „a co ty tam wiesz” pychę, a „co ty pier…” gniew. Dlatego też czasem czytam, zastanawiam się, słucham, ale też i sam mówię to co czuję i to co wiem. Mówić należy, bo gdy się milczy – mówią inni. A zdarza się, że przez takie gadanie powstają kolejne piętra absurdu, których podbudówkę stanowią poprzednie piętra i zanim się spostrzeżesz ludzie, którzy nie mają potrzeby sięgać głębiej uznają, że cała wiara chrześcijańska ma w sobie mniej głębi niż Jedi, czy historyjki z My Little Pony.

A tu Kościół-instytucja chwilowo pogrąża się w kryzysie. Zapewne się podniesie, jeśli wolą Pana ten świat będzie dalej trwał, gdyż to nie pierwszy raz w historii tak mu się przytrafia. Tymczasem to smutne, że się pogrąża bo misja Kościoła, czyli głoszenie Dobrej Nowiny jest niezwykle potrzebna teraz, gdy wszyscy tak bardzo chcą, żeby było dobrze. Bo, wyjąwszy jakichś perwerów wszyscy z głębi serca pragniemy piękna i szczęścia, a w pogoni za ideałami jesteśmy gotowi naprawdę niemało poświęcić. I dlatego potrzeba by spięto te nasze mrzonki i wskazano którędy iść. Bez drogowskazu, zamiast działać wspólnie, dalej będziemy warczeć na siebie – coraz głośniej, coraz ostrzej i z coraz bardziej błahego powodu.

Filozofia chrześcijańska, którą tak gładko i modnie spuszcza się dzisiaj w otchłań, jako rzecz nie przystającą do codzienności wspaniale się na ten drogowskaz nadaje. Chrześcijańska instrukcja obsługi człowieka, upgrade Boskich przykazań przekazany nam w spadku przez Jezusa ujmuje sedno dobrego współistnienia prosto i genialnie:
• Diliges Dominum Deum tuum ex toto corde tuo, et in tota anima tua, et in tota mente tua.(…)
• Diliges proximum tuum, sicut teipsum.

Jestem pewien, że każdy z nas zna to po polsku – leci to tak:
• Będziesz miłował Pana Boga swego całym swoim sercem, całą swoją duszą i całym swoim umysłem.(…)
• Będziesz miłował swego bliźniego jak siebie samego.
(Mt 22, 37-39)

Jestem też pewien, że powszechnie umyka nam znaczenie nakazu „diliges”, które pochodzi od „dīligō”. Nakaz „diliges” został przetłumaczony w polskiej wersji Biblii jako „będziesz miłował”. Ale „dīligō” ma szersze znaczenie niż „miłowanie” – oznacza darzenie czcią, poważaniem, opieką, troską, czy poświęceniem uwagi.

„Miłowanie” w języku polskim (podobnie jak „love” w języku angielskim) kojarzy się bezpośrednio ze stanem emocjonalnym i przez to jest (w kontekście nakazu), jakoś ułomne. Bo nie da się nakazać kochać drugiej osoby. Zatem tu już jest mega fail, pole do zwątpień i nadużyć. Jedni wymiękają, bo ich serca nie są aż tak pojemne by unieść ciężar miłości wszystkich, których musieliby pokochać, inni zaś nie widzą niczego pociągającego w tym, że ciągle ktoś ci wyrządza jakąś przykrość a ty z maślanym uśmiechem masz oczekiwać w swoim wydumanym Niebie jakiejś obiecanej nagrody. Bo TRZEBA kochać. Wszystkich. Bez wyjątku. Nawet nieprzyjaciół.

„Dīligō”, które występuje w Vulgacie niesie za sobą mniejszy ładunek emocji i jest bardziej konkretne. To zestawem postulatów, którą należy wykonać względem najbliższych (proxima). I tu znowu ważna rzecz – nie względem wszystkich ludzi na Ziemi, lecz tych, którzy są obok nas! Tych, których gromadzimy wokoło siebie, tych, którzy chcą z nami być, tych, do których lgniemy i tych, z którymi przyszło nam iść przez życie, nawet jeśli nasze losy splotła najbardziej wroga względem siebie relacja.

Łeb mam za mały, żeby zadbać o cały świat. Nie roszczę też sobie pretensji, żeby uszczęśliwiać wszystkich. Ba. Uważam, że większość z tych, co to twierdzą, że są jakieś uniwersalne dążenia, które zapewnią powszechną szczęśliwość to albo nie przemyśleli sprawy do końca, albo kręcą swoje własne lody na boku i są nieszczerzy w przekazie.

Lecz, choć nie jestem w stanie zadbać o cały świat, to mogę spróbować zadbać o tych, których mam wokół. Podać dłoń, gdy trzeba i ochrzanić, gdy też trzeba, respektując ich wolną wolę – nie oczekiwać wdzięczności, gdy nie czują potrzeby jej wyrazić i pozwolić upaść, gdy chęć upadku przewyższa wszystkie inne chęci… Wybaczać, gdy chciałbym by i mi zostało wybaczone. Dać przykład. Traktować ich tak jak oczekiwałbym, by mnie traktowano – spodziewać się nagrody, gdy postępuję dobrze i kary, gdy postępuję źle. Tylko tyle i aż tyle. Jasno i prosto. Wnioski same się nasuną.

A czy przez to na całym świecie zapanuje szczęście i miłość? To już domena wiary. Nie trudno jest jednak zauważyć, że próby uszczęśliwienia całego stada na raz działają gorzej niż indywidualne podejście.

Adwent to przygotowanie na urodziny, wiadomo. Codziennie na świat przychodzą miliony dzieci i jest to wspaniałe, ale gdy te narodziny dotyczą bezpośrednio mnie, no jest to wyjątkowe, jakby na to nie spojrzeć.