Jeszcze całkiem niedawno z telewizora dudniła reklama, że oto majonez od Hellmana to jest król wszystkich majonezów. I super. Ani mnie to ziębiło, ani grzało, bo Hellman to nie mój typ.
No, ale z drugiej strony… Król to król. Bo, bądźmy uczciwi, ani nikt publicznie królewskości Hellmana ani nie podważał, ani pretensji do jego tronu z przytupem nie zgłaszał.
Aż tu nagle, przechodząc w zagranicznym sklepie obok słoiczków z majonezem i sięgając po produkt z półki obok, zauważyłem, że Hellman zyskał nowy label.

“Real”.

Jak powinienem to rozumieć? O co chodzi? Dotychczasowy “król majonezu” nie był prawdziwy? Był zwykłym, podszywającym się pod majonez oszustem?!! Uzurpatorem? A może tylko dublerem? Nieprawdopodobne! Popatrzcie, jak to majonezowatość może nas zwieść na manowce…
A może przez ów nieoczekiwany comming-out producent przyznaje się po prostu do okresu poprzednich wypaczeń, sugerując, że teraz będzie i lepiej, i jakoś tak bardziej … real?

 

Mogę sobie naweet wyobrazić proces, który doprowadził do powstania labelu „Real”: “Najpierw zamieniliśmy jaja zwykłe na proszkowane, potem na substytut identyczny z naturalnym, potem identyczny z identycznym, potem, jak już się nie udało ukryć, to przeprowadziliśmy pijarowy zwód o nowym, ulepszonym smaku… A teraz, to już nie mamy wyjścia. Musimy wrócić do zarzuconych wcześniej standardów, podnosząc ceny (bo jakość kosztuje), ale oddajemy Ci, konsumencie, smak godny króla majonezu.” 
To powyższe, to oczywiście tylko moja projekcja, lecz warto zwrócić uwagę na proces, który zdarzył się majonezowi Hellmana. W ostatnim czasie dotyczy on bowiem wielu markowych produktów i nie jest związany tylko z sosami do potraw, ani – nawet – tylko z gastronomią.

W pewnym, być może trudno uchwytnym momencie, zyski przestano liczyć w sumie zarobionych pieniążków, a zaczęto je liczyć w procentach, obserwując na wykresie, jak krzywa wspina się sukcesywnie, pomnażając zysk zapisywany w ustalonych przedziałach czasowych. A następnie wykonano jeszcze jeden krok i zaczęto patrzeć nie tylko na wypracowany zysk, ale też i na to, w jaki sposób można by przyspieszyć jego wypracowywanie. W tym momencie punktem odniesienia stał się „analogiczny okres roku ubiegłego”, a miarą sukcesu bądź porażki stała się procentowa różnica, pomiędzy zyskiem wypracowanym „teraz”, a zyskiem wypracowanym przed rokiem. Obecnie bowiem efektywności nie mierzy się tym, czy ktoś swojej działalności osiąga zysk, ale tym, jakie jest tempo wzrostu tego zysku, określone w procentach.

Ujmując to za pomocą przykładu – skoro przedsięwzięcie rozwija się co roku o 10 procent, mniej więcej w taki sposób – (start) 100, (1 rok) 110, (2 lata) 121, (3 lata) 133.1, (4 lata) 146,4, (5 lat) itd., to przy stałym, „zerowym” tempie wzrostu zysku (zaledwie 10 % co roku), po 8 i pół roku jego wartość zostaje tak naprawdę podwojona.
Gdy jednak w szaleństwie maksymalizacji pójdzie się o krok dalej, można spróbować podkręcić nieco tempo wzrostu zysku. Gdy tempo owo przyspiesza o 3 % rocznie, to okres, po którym wartość przedsiębiorstwa zostanie podwojona skróci się o pół roku i wyniesie niecałe 8 lat.

Świat który dziś jest naszym udziałem, wydaje się sięgać jeszcze dalej i już pojawiają się analizy zwiększające tempo tego przyspieszenia. O kolejne pół roku. Operując na firmie z przykładu, rozwijającej się w tempie 10 procent rocznie i doładowanej przez rzutkiego menedżera przyspieszeniem na poziomie 3 %, które dodatkowo zwiększałoby się co roku o 15 % (3 % w pierwszym roku, 3,45 % w drugim, 3,97 % w trzecim, 4,56 % w czwartym itd.), podwojenie wartości przedsięwzięcia można by osiągnąć po siedmiu i pół roku. W ten oto „magiczny” sposób przykładowe przedsięwzięcie zwróciłoby się o rok wcześniej, niż w przypadku „klasycznego” rozwoju.

Oczywiście, takie przyspieszenie musi generować jakiś ukryty koszt. W przypadku majonezu koszt tej maksymalizacji stanowiłyby na przykład wciąż nowe receptury, w których droższe elementy produktu zamieniane się tańszymi, ubranymi w szaty “nowości”, czy “innowacji”. Taki proces, rozciągnięty w czasie, musiałby skończyć się tym, że kopia produktu tak bardzo „odklei się” od oryginału, że w pewnym momencie, bez cienia wstydu, można zaproponować produkt pierwotny, ten, który był pierwszym wyborem konsumentów, który jest produkowany bez innowacyjnych kompromisów, ale oferowany w nowej, wyższej, nie odstającej od realiów cenie.

Sięgając po przykłady z innych segmentów rynku niż półka z majonezem, zastanówmy się, co jest w efekcie tańsze – auto wyposażone w analogowe zegary, gdzie każda śrubka, trybik, kabelek wskazówka i cyferblat swoje kosztuje, a potem trzeba jeszcze zwieźć w jedno miejsce, złożyć do kupy i umieścić w kokpicie, czy może… tablet z oprogramowaniem?… Która książka przynosi więcej zysku – ta papierowa, którą trzeba przygotować, przechować, rozwieść po księgarniach i dostarczyć do klienta, czy ta elektroniczna, powielona za pomocą jednego kliknięcia i dostarczona do klienta za pomocą innego kliknięcia?

Czy więc te wszystkie innowacje, które nas otaczają są więc tak naprawdę… innowacjami?

Trzy lata temu, gdy sprowadziłem przez Amazona z Chin oryginalne nożyki do golarki Philips, których cena z transportem przez pół świata była o trzykrotnie niższa niż u mnie, w sklepie za miastem, robiłem sobie podśmiechujki stwierdzając, że to, że świat, jakim go znamy się wykopyrtnie, to jakby od dawna jest wiadomo, kwestia dotyczy tego, jak bardzo się poturbujemy. Teraz, patrząc na króla majonezu, który bezczelnie, prosto w twarz, obwieszcza, że jest ‘real’ doznałem iluminacji: właśnie zaczęliśmy spadać.
Bynajmniej nie po raz pierwszy, zatem i rezultaty tego spadania przewidzieć można. Historia – tak jak receptura majonezu „real”, zatacza koła. Były sobie cesarstwa i królestwa, były dyktatury i rządy sprawowane komisarycznie. I z prawa i z lewa. I zawsze było tak samo. Bańka w końcu pękała. A im później pękała, tym dotkliwsze były straty. Aha. Z historii też wiemy iż zawsze też znajdował się ktoś, kto „w dobrej wierze” (czytaj, dla ratowania własnego tyłka), próbował pęknięcie bańki opóźnić, licząc na opamiętanie i restrukturyzację. I zawsze pojawiał się też ktoś inny, kto widząc zbliżający się krach i naiwne próby tego pierwszego „ktosia”, jeszcze bardziej wyciskał (z tego, co zostało), ile jeszcze się tylko da. Nie wierzę zatem ani w ludzkie opamiętanie, ani w to, że chciwy cap sam z siebie przestanie być chciwym capem. Mój brak wiary w powyższe ma solidne podstawy – nie spotkałem na swojej drodze zbyt wielu osób, które kierowane czystym altruizmem stwierdzałyby „dziękuję, zarobiłem już swoje, teraz wy się posilcie przy tym wspólnym stole”. Dominująca filozofia każe raczej wyciągać z korzystnej sytuacji ile się da, czyż nie? I jak dżdżu wyglądam przykładów, które wskazują, że jest inaczej. Bo nawet, jeśli ktoś próbowałby tak postępować w sposób odpowiedzialny i zrównoważony, to ktoś inny wykorzystałby okazję. Zatem – paradoks ekonomii – świadoma strategia zrównoważonego rozwoju i odkładania jakichś zysków na później, zupełnie się nie opłaca. Bo ryzyko, że znajdzie się ktoś, kto zdmuchnie sprzed nosa odkładany na później kąsek, zawsze pozostaje realne.

I dlatego spadamy. A cóż nam pozostaje, kiedy spadamy? Ano cieszyć się, póki jest z czego. Bo tak się składa, że dopóki nie dotrze do nas banalna prawda, że gleba jest coraz bliżej, spadanie w swej poetyce tak jakby przypomina lot…
Cieszmy się zatem i pędem i wiatrem we włosach, szykując się na nowy porządek, który jest tuż-tuż za rogiem. Ach, jakże będzie on inny od tego porządku naszkicowanego gdzieś w gabinetach mieszczących się na wyższych piętrach międzynarodowych korporacji.