Od kilku dni media podniecają się ewidentnie antyklerykalnym wywodem Leszka Jażdżewskiego, wygłoszonym 3 maja 2019 w auli Uniwersytetu Warszawskiego,  jako wprowadzenie do wykładu Przewodniczącego Rady Europejskiej, Donalda Tuska. Pozwólcie, że dorzucę swoje trzy grosze komentarza. I własną optykę. Poświęćcie mi chwilę. Bynajmniej, nie mam zamiaru się tu oburzać. Lecz zanim dojdę do tego, co JA usłyszałem w spiczu Jażdżewskiego, a co najwyraźniej umyka zarówno jego oponentom jak i entuzjastom, spróbuję uporządkować kilka spraw.

 JEZUS I WŁADZA

Zacznijmy od rzeczy fundamentalnej dla wierzących i niewierzących: Bez wątpienia Jezus był rewolucjonistą. Jego świeże i nowatorskie podejście do ładu społecznego, a co za tym idzie i do powinności społecznych (w tym do poddaństwa i posłuszeństwa) spowodowało, że stał się żywym zagrożeniem dla współczesnych Mu elit.

Kluczowym elementem nauczania Jezusa w tym kontekście było odebranie władcom przymiotu boskości. Jezus oddzielił w swojej nauce życie i sprawy ziemskie, od rzeczy niebiańskich. A jakby tego było mało, stwierdził wprost, że jego Królestwo nie jest z tego świata (J 18, 33b-37). Podporządkował się, co prawda, władzy ziemskiej, ale zarazem odebrał jej boskie pochodzenie! A mówiąc dosadnie, wyrwał królom spod tyłków ich boskie trony. W konsekwencji fermentu, jaki wywołały jego genialne nauki musiał ponieść śmierć, by zachowany został status quo tłustych misiów tamtej epoki.

DLACZEGO WIĘC (NA BOGA!) LEWICA NIE POKOCHAŁA JEZUSA?

Spójrzcie na Nowy Testament. Czy nie uderza Was to, jak prezentowana tam wrażliwość społeczna bardzo jest zbieżna ze sztandarowymi postulatami lewicy? Wolność, równość, braterstwo, sprawiedliwość, życie w pokoju. Melodia jakby skądś znana… Rozbrzmiewała ona już nęcącą nutą, nim nastało Średniowiecze. Lecz „tamta”, rządząca u zarania naszej ery władza, całkiem czujnie i sprytnie poradziła sobie z potencjalnym buntem. Jej odpowiedzią na zyskującą na popularności koncepcję, że cesarz jednak NIE JEST bogiem, była konstatacja, że władza Boga Stwórcy i Pana Świata wymaga jednak swojej „ziemskiej” administracji, która musiała mieć swoje legalne umocowanie. I tę przestrzeń ofiarowano Kościołowi Katolickiemu – instytucji, która (co do tego wszyscy byli zgodni przez długi czas) reprezentowała interesy Chrystusowego Królestwa na Ziemi, namaszczając boskich namiestników w osobach kolejnych władców.

Mała sekta wyznawców Syna Bożego dzięki atrakcyjnemu potencjałowi przetrwała, zyskując z czasem potężnych wyznawców. Stała się jednym z głównych silników Cywilizacji Zachodu, a rozwiązań, które wdrożyła – choć wielu chciałoby tego po prosu nie wiedzieć – znajdujemy na co dzień na każdym kroku. Ot zatrzymajmy się na chwilę przy współczesnej… kulturze korporacyjnej. Bo Kościół Katolicki jakby nie było jest pierwszą, globalną korporacją. Wystarczy przyjrzeć się jego strukturze, polityce, misji i czemu tam jeszcze. Ha! Powiadają, że Coca – cola ma najbardziej rozpoznawalne logo na świecie. Czyżby?…

Wracając jednak do ad remu. Po wielu stuleciach, zwrotach akcji i intrygach lepszych niż w „Grze o Tron”, przyszedł czas na Rewolucję Francuską, która głośno, udanie i krwawo obaliła dotychczasowy porządek świata. Jej architekci zderzyli się z dość grubym problemem filozoficznym: Jak tu by rąbnąć władzę i prawa do niej komuś, kto rządzi z woli… Boga?

Dziś to może wydawać się śmieszne, ale problem zaiste nie był błahy, zwłaszcza jeśli wierzyło się w lepsze życie po tym życiu. Postawiono na iście kopernikański przewrót w myśleniu. Należało odebrać władcom ich boską legitymizację, by można było ich bezkarnie ciachnąć, tudzież zmarginalizować.

Stąd i tylko stąd – w olbrzymim skrócie – wynikła wojna tradycyjnej, pierwszej paryskiej lewicy z wiarą chrześcijańską. Smutno to konstatować, ale Kościół nie był dla rewolucjonistów przeciwnikiem. Był tylko przeszkodą, którą należało usunąć, by spokojnie zdekapitować przeciwnika. I – w efekcie – sięgnąć po władzę.

CZŁOWIEK POTRZEBUJE WIARY

Na wojnie, jak to na wojnie, liczy się zwycięstwo. Nie ma się co ceregielić. A że walka z Kościołem nie była dla rewolucjonistów paryskich celem samym w sobie, to i nie wymagała chirurgicznej precyzji. W ten sposób utożsamiono walkę z instytucją legitymującą władzę z głoszonym przez nią kultem, wylewając przy okazji dziecko z kąpielą.

Lewica popełniła błąd dlatego że ołtarz postępowego człowieka – zupełnie wbrew intuicji i naturze ducha – został pozbawiony Istoty kultu. Łyżką dziegciu w beczce myśli rewolucyjnej na pewno jest to, że w dłuższej perspektywie czasowej okazało się, że – choć minęły pokolenia – nie udało się wymyślić NIC lepszego ponad spójną i prosto wyłożoną ontologię Jezusa, która i dziś odpowiada na najistotniejsze pytania, zadawane w skrytości ducha przez każdą chyba myślącą osobę na świecie.

TĘSKNOTY ATEISTÓW

A prób stworzenia takiego erzaca wiary było przecież mnóstwo, bo dość szybko okazało się, że ludowi prostemu, a wyzwolonemu i uświadomionemu niezwykle trudno przychodzi wierzenie w… nic. Bo w końcu każdy z nas (a na pewno przytłaczająca większość…) dochodzi w życiu do takiego momentu, gdy trzeba wznieść oczy ku niebu, tudzież wejrzeć w serce, albo, tak po prostu, zwalić winę za jakiś niefart na wyższą instancję.

Ateizm kształtował (i kształtuje nadal) kolejne swoje bóstwa – bezosobową „Mądrość”, empatyczny „Rozum”, humanistyczną „Wiarę w Człowieka”, a nawet bardziej transcendentną „Opatrzność”, czy odrażająco technokratyczny „Postęp” i jego brzydszą, choć mocniej stąpającą po Ziemi siostrę, „Konieczność Dziejową”. Dla mniej wymagających są też horoskopy w gazetach. W ten sposób filozofia wyznawców „Świata Bez Boga” wszelkimi siłami stara się załatać wyrwę w duszy po odebraniu jej boskiego pierwiastka.

CO USŁYSZAŁEM OD JAŻDŻEWSKIEGO?

Stara mądrość kościelna głosi, że jeśli nie da się z czymś walczyć, trzeba to ochrzcić. I zdaje mi się, że po tę maksymę sięgnęła w końcu maszerująca bez mała od ćwierć milenium rewolucja. Wsłuchałem się uważnie w to, co mówił Leszek Jażdżewski na Uniwersytecie Warszawskim. Wbrew narracji licznych oburzonych on NIE ATAKOWAŁ bynajmniej chrześcijan. On uderzył w kościelne instytucje. W pewnym momencie ubrał swój atak nawet w dość konkretne pretensje.

Proszę, oto transkrypcja:

„Ten, kto szuka transcendentu Absolutu w Kościele, będzie zawiedziony. Ten, kto szuka moralności w Kościele, nie znajdzie jej. Ten, kto szuka strawy duchowej w Kościele, wyjdzie głodny. Polski Kościół zaparł się Ewangelii, zaparł się Chrystusa i gdyby dzisiaj Chrystus był ponownie ukrzyżowany, to prawdopodobnie przez tych, którzy używają krzyża jako pałki do tego, aby zaganiać pokorne owieczki do zagrody” – mówił.

Abstrahuję tu od tego, czy Jażdżewski posiada choćby minimum niezbędne do tego, by takie tezy głosić, ergo, czy kiedykolwiek próbował uklęknąć w Kościele by choć spróbować doświadczyć „transcendentu absolutu” :P… Mam za to wrażenie, że – o ile taka analogia nie jest zbyt karkołomna – lewica jego ustami wznosi względem Kościoła te same pretensje, które z kolei miał Jezus do faryzeuszy i tego, co też uczynili oni z religią żydowską. I choć to wrażenie jest nieco przyćmione przez ukłon, który supportujący Tuska publicysta uczynił w stronę aborcjonistek, to jednak chodzę z nim od kilku dni. Powtórzę to jeszcze raz. Czyżby, z powodu braku posiadania innych skutecznych instrumentów ekspansji – lewica zaczynała upominać się o… Chrystusa?!

Patrząc pragmatycznie, nie musi to być wcale niedorzeczne. Próba zawłaszczenia Chrystusa bynajmniej wcale nie byłaby taka głupia, zważywszy na to, że religie stanowią fundament każdej cywilizacji, będąc nośnikiem i tradycji i filozofii i mentalności i tożsamości i kultury i czego tam jeszcze. Jest to jeden z naprawdę niewielu aksjomatów nauk społecznych w skali makro. Zawłaszczenie Jezusa, i zarazem wyrwanie go z rąk Kościoła, instytucji, mimo nieustającego ostrzału, stojącej niczym barykada na drodze rewolucyjnego marszu, dałoby siłom lewicowym nie tylko satysfakcję i jakieś szanse na zwycięstwo w tym przeciąganiu liny, ale też możliwość operowania na kolejnym obszarze i legalny dostęp do spuścizny intelektualnej chrześcijaństwa. No i asa w rękawie bo – last but not least – parafrazując św. Pawła, skoro Jezus z nami, to któż przeciwko nam?

Warto się nad tym chwilę zatrzymać, bo gdyby okazało się, że ta intuicja jest jakoś właściwa , to postęp właśnie zatoczył koło.