Krok do przodu, krok w stronę Nieba. Zatrzymać się czy iść?

Panuje takie modne przekonanie, że Bóg, Niebo, Raj, Aniołowie i wszystko co egzystuje ponad naszą świadomością to relikt przeszłości, zabobon i krzywdę rodzajowi ludzkiemu niosący mrok wieków średnich. Po prostu jeden wielki Brak.

Po cóż więc matematycy, fizycy, biolodzy i chemicy trudzą się na granicy szaleństwa odkrywając Porządek tam, gdzie powinien panować Chaos? Jak to się dzieje, że odnajdujemy wzór w ruchu i spoczynku, w fali i próżni, w energii i materii, a jednocześnie tak wielu tupiąc bełkocze, że ten wzór jest dziełem przypadku? Czy to właśnie taka postawa nie jest aby przypadkiem niedojrzała, samolubna i bezmyślna?

Bo gdy nie starcza sił umysłu, by wyobrazić sobie piękno stworzonego Wszechświata, najlepiej wzgardzić, poniżyć i ośmieszyć. Gdy nie starcza ducha by iść ścieżką wprost ku Prawdzie tyleż fascynującej co i nieodkrytej, lepiej trzymać się z tyłu, niby to w trosce o czystość i rzetelność poznania. Jest to wygodne. Historia zwykle pamięta momenty przełomowe, a tylko czasem uwagę jej zwracają nazwiska zwyczajnych hamulcowych. Statystyka podpowiada, że bezpiecznie jest ukryć swe myśli w tłumie mówiących to samo i tak samo, bo i fajnie płynie się z prądem powielając sformułowane onegdaj już myśli, fajnie się błyszczy odbitym światłem w obliczu jeszcze wątlejszych jednostek, a i ryzyko ośmieszenia praktycznie żadne.

Żal tylko, gdy osoby wybitne, których danym talentem jest dokonywanie wielkich zmian, ulegają tej presji, chowając przed światem ów płomień wiedzy i poznania.

Średniowiecze nie wzięło się znikąd – zostało poprzedzone rozkwitem, który niczym nie zerwany owoc został pożarty od środka przez bakterię konformizmu, czy wirusa stagnacji – tyleż fałszywego, co i zaraźliwego przekonania, że oto wszystko już się dokonało. Koniec historii nastąpił. Nadzieją jest jednak to, że po wiekach ciemnych przyszedł Renesans a jego najwybitniejsi Twórcy wzrastali właśnie w Średniowieczu. I to oni byli prawdziwą awangardą, która ośmieliła innych na tyle, by znów mógł nastąpić rozkwit.

Ruch, który narzuca porządek. Wzór. Samemu należy osądzić, kto stoi na przedzie. Któż jest dziś awangardą. Wizjoner, czy lękliwy chochoł, który boi się zajrzeć za kotarę tego, co niepoznane? Czy ci, którzy są w awangardzie wiodą nas w stronę światła, czy w mrok? Zatrzymać się, czy iść z nimi dalej?

Przyznam się, że nie ufam ludziom, którzy głoszą, że Boga nie ma. Jak muchy odganiam od siebie istoty, które sączą we mnie przekonanie o tym, że wszystko jest przypadkiem, chaosem uformowanym z niczego. Obawiam się też, że taką beznadzieją można przesiąknąć. Dziś, gdy się otrząsnąłem absurdem jawi mi się założenie, że razem z tym co nas otacza, wyewoluowaliśmy w konsekwencji ożywienia „prazupy”. To dopiero brzmi jak jakaś chora i ograniczona wizja zatruwająca umysł i pchająca ludzi z powrotem w wieki ciemne.

W eleganckim świecie, którego estetyka na poziomie i mikro i makro nieustannie nas zadziwia jesteśmy na pewno czymś więcej niż przypadkiem. Ale to truizm, który choćby po cichu i tylko dla siebie zauważy każdy, kto ledwie zanurzy się w poznawanie świata. To zwyczajnie namacalny fakt i nie ma on nic wspólnego z wiarą. Świat jest zbyt piękny, zbyt przemyślany i zbyt uporządkowany, by powstał przypadkiem.

To gdzie zaczyna się wiara?  

Głębiej.

Tam, gdzie rodzą się pytania o sens.

Gdy ocieramy się o kolejną wątpliwość. Gdy zadajemy sobie pytanie czy aby nie jesteśmy tylko rezultatem procesu tworzenia, którego ktoś kiedyś się podjął w sobie tylko znanym celu, czy może ten Ktoś wciąż tu jest – oto punkt właściwy dla podjęcia rozważań o wierze.

Mój osobisty akt wiary wyrasta i z lęku i z nadziei. Z potrzeby kochania i bycia kochanym. Zaczyna się tam, gdzie rozsądek i zmysły nie potrafią już sprostać ocenie rzeczywistości. Innymi słowy wiem, że że Bóg stworzył nasz świat z komórki, która ewoluowała przez milenia mileniów, ale wierzę, że stworzył go po coś.

Że o nim pamięta, opiekuje się i dba.

Że kocha.